poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Coś na Katarar i powiew optymizmu...

Rząd, jak już się wyleczy z Kataru, to prawdopodobnie na dłużej... Minister Grad powiedział, że sumienie ma czyste. To dość odważna koncepcja, bo czyżby tak łatwo można było wśród polityków znaleźć tego jednego "sprawiedliwego"? Teraz los stoczniowców znów w rękach komisji UE, a ta, prawdopodobnie, żeby uwolnić już pana premiera od kolejnych miasteczek namiotowych i ewentualnej okupacji jego willi, raczej się zgodzi na kolejny przetarg. W końcu jest tam też "nasz człowiek". To nie oznacza oczywiście, że wszystko się dobrze skończy, bo znalezienie inwestora, który kupi stocznie z 400-osobową "premią" raczej nie będzie łatwo. Zaryzykuję twierdzenie, że bez dużej subwencji rządu (czytaj bez kolejnego opodatkowania obywateli), raczej chętnych nie będzie.

Wyjściem jest to, co proponowałem już wcześniej, a co należało zrobić pewnie kilka lat temu, czyli sprzedać stocznię z licytacji. Uzyskana kwota mogłaby wówczas spokojnie wystarczyć na solidne odprawy dla pracowników oraz dałaby szansę zatrudnienia, kto wie, czy nie zbliżonej liczbie osób w miejscu nowej inwestycji. Nawet gdyby powstało tam centrum handlowe, to też ktoś musiałby je wybudować, ktoś obsługiwać logistycznie, ktoś sprzedawać oraz ktoś wynajmować powierzchnię i zatrudniać kolejne osoby... Trudno zakładać, że inwestor posadziłby tam kukurydzę, chociaż to jego prawo. Tymczasem rząd będzie przestępował z nogi na rękę, udając, że jest wielkim przyjacielem stoczniowców i nie zostawi ich na lodzie i być może, za nasze pieniądze, faktycznie spróbuje im pomóc. Co by nie zrobił, to i tak niezadowolenie będzie ogromne, a więc jak to mówią: "Jak się nie obrócisz i tak d... z tyłu".

A teraz z zupełnie innej beczki. Dziś odbył się w Gdańsku, transmitowany przez TVP, wielki test z historii II wojny światowej. Pytania były łatwe tylko do połowy, potem zaczęły się "schody". Mimo wszystko wynik napawa optymizmem, bo wielu młodych ludzi przekroczyło 50% poprawnych odpowiedzi (w Trójmieście średnia wyniosła około 63%).
Zatem nie jest najgorzej z tą wiedzą historyczną, zwłaszcza, że wygrał 18-tek, który otrzymał w nagrodę 35 tyś. złotych. I to jest dobra metoda na przybliżanie wiedzy. Szkoda, że Telewizja zrezygnowała z Wielkiej Gry, bo każdy teleturniej wiedzowy, nawet jeśli ma niższą od jakiejś głupawej zabawy losowej oglądalność, jest potrzebny.

Deficyt wiedzy nie musi przekładać się wprost na stan gospodarki, ale jednak lepiej żyje się ze świadomością, że nie mieszkamy w kraju kompletnych ignorantów i wielki kryzys intelektualny jeszcze nam nie grozi. Porażający był przykład niewiedzy studentów historii w stolicy USA. Myślę, że gdyby zapytano u nas ucznia szkoły podstawowej o fakty związane z powstaniem Stanów Zjednoczonych i wojnę secesyjną, to wynik byłby wielokrotnie lepszy. Cóż, być może w tym przypadku byt kształtuje świadomość... Oni zdecydowanie są za tym, żeby mieć. U nas jest jeszcze trochę tak, że do końca nie wiadomo, czy lepiej być, czy mieć. Taki relikt socjalizmu.

Miejmy nadzieję, że to nie jedyny powód, żeby się uczyć. Nie tylko historii...



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

piątek, 28 sierpnia 2009

Rząd nieco zaKatarzony...

Wprawdzie dopiero za dwa dni wyjdzie szydło z worka, czyli dowiemy się (albo i nie) co też słychać w sprawie stoczni... Temat dyżurny, wszak jest sezon ogórkowy, a więc jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza, że ogórków na terenie dawnego, chyba już tak można napisać, zakładu posadzilibyśmy, że ho, ho... Warzywo wymagań dużych nie ma, a teren przynajmniej by się nie marnował.

Tymczasem Rząd, choć coraz mocniej zaKatarzony, robi dobrą minę do złej gry, aż tu znienacka w sukurs przyszły mu niespodzianie, podobno, świetne wyniki ekonomiczne kraju. Po prawdzie nie wiadomo czemu pan minister od finansów chwali się, że pomylił się o 100% w szacunkach PKB za pierwsze półrocze. Miało być 0,6%, a jest 1,1%. Obserwatorzy mogliby, całkiem niesprawiedliwie przecież, posądzić pana ministra, że się nie zna, albo co gorsza wyciągnąć, już z goła absolutnie nieuprawniony wniosek, że wszystkie inne prognozy, w tym założenia budżetowe, są wyssane z palca i polegają wyłącznie na loterii...

Aż strach pomyśleć, co by stać się mogło, gdyby na koniec roku okazało się, że przychody z podatków są, powiedzmy, o połowę wyższe i niepotrzebnie zabieraliśmy pieniądze różnym grupom zawodowym oraz tak mocno zaciskaliśmy pasa, że aż "gały" nam na wierzch wychodziły... Ale z kolei, w sytuacji odwrotnej, to znaczy, gdyby jednak przychody okazały się, co nie daj Boże, o 50% niższe... No, nie aż takimi pesymistami nie bądźmy, nieco więcej zaufania. W końcu pan minister, jak stwierdził, wybrał, wraz z nieocenionym panem premierem i innymi panami ministrami, jedyną słuszną w Europie drogę i proszę! Oni się nie znają. Szydzili, twierdzili, że robimy nieodwracalny błąd, ale my byliśmy twardzi, nieugięci i zwyciężyliśmy! Pokazaliśmy wszystkim! Nie tylko w Polsce, a teraz śmiało, bez żenady, możemy znów powiedzieć, że po kryzysie u nas nie ma śladu i że jak zwykle TKM! We are the champions, my friends!

Może się wprawdzie okazać, że nikogo nie wyprzedziliśmy aż tak bardzo, bo jak spadek PKB następował u sąsiadów z -1,5% na -5%, a u nas z 4,9% na 1,1%, to różnicy wielkiej nie widać, ale propagandowo brzmi dobrze: "Jesteśmy na plusie".

Pesymiści będą wieszczyć szybkie pogorszenie, niektórzy twierdzą, że "balon" giełdowy, na modłę amerykańską, tylko patrzeć, jak wystrzeli, a bezrobocie po powrocie z letnich saksów znów wzrośnie, ale kto by tam słuchał podobnych głupot. Cieszmy się i tańczmy wraz z Rządem, bo są powody do dumy. W Europie gospodarkę mamy, póki co, najzdrowszą, jako że się pan minister starał do niej nie mieszać. Złośliwi mogliby powiedzieć, że jest to generalnie słuszna zasada, bo nie należy się wciskać na siłę tam, gdzie człowiek zbyt pewnie się nie czuje. Lepiej zostawić to innym... Oj, złośliwców nam w kraju nie brakuje, prawda?

Przyznajmy jednak szczerze, że tak nie myślimy i chętnie przyłączamy się do tańca, nawet gdyby miało się wkrótce okazać, że był to taniec chocholi...



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

środa, 26 sierpnia 2009

Czy się myliłem?

I okazuje się, że ze stocznią nic się nie zmieniło. Premier uznał, że minister zrobił 200% tego, co mógł zrobić, a więc wszystko w porządku. Właściwie nie byłoby elegancko wymagać nawet od ministra, żeby za tę samą pensję zrobił np. 400% tego, co mógł zrobić.

Myślę jednak, że w tym przypadku bardzo łatwo mógł, zupełnie bez dodatkowego honorarium i pochwał Pana Premiera, a za to z dużą przyjemnością, zrobić spokojnie nawet 1000%. A co! A jeśli to dla Dziennika, to można by powiedzieć i 5000%. Chodzi o to, że jeśli się zero pomnoży przez dowolną liczbę, to wynik zawsze będzie ten sam.

A tyle właśnie, najprawdopodobniej mógł zrobić Pan Minister Grad... A czy kolejny będzie miał odwagę sprzedać wreszcie ten teren z licytacji? Obawiam się, że nie.

Show must go on! ...

wtorek, 25 sierpnia 2009

Po Pikniku...

Kilka refleksji popiknikowych. Wykłady i dyskusje, których miałem przyjemność wysłuchać, były z pewnością tego warte. Mamy na szczęście wielu młodych ludzi, którzy, może nawet nie tyle garną się do polityki, co pragnęliby coś jednak w tym kraju zmienić. Dostrzegają różnice, jakie proponują zwolennicy normalnej ekonomii i normalności w życiu w ogóle, w porównaniu z tym, co serwują nam obecnie kolejne rządy.

W dodatku są to rządy teoretycznie różnych barw i opcji, a jednak lewicą wieje zewsząd... Tego się chyba nie przeskoczy. Jeśli w dyskusji politycy czy to PO, czy PIS, czy SLD, przyznają czasem rację politykom, czy zwolennikom UPR, bo też trudno sprzeciwiać się logice, to już po chwili dodają: "No, tak, ale w praktyce tak się nie da, ponieważ są różne uwarunkowania i np. nie można obniżyć podatków o połowę, ponieważ budżet tego nie wytrzyma. Nie można zlikwidować dotacji, ponieważ wiele osób na nie liczy (czytaj - wielu wyborców inaczej na nas nie zagłosuje)" itd itp... Największą bzdurę uzasadnią, jeśli będą w tym mieli interes wyborczy, bo o korupcji już tu nie wspominam.

Kolejna kwestia, to cenzura. Salon trzyma się mocno i skutecznie doprowadził już do autocenzury na wielu polach, a niepokornych "załatwia się" w "niezawisłych" sądach, tak, żeby stracili ochotę do walki z "systemem". To nawet nie jest smutne, raczej przerażające. Janusz Korwin - Mikke podał przykład swoich procesów i ataków medialnych typu "Prokuratura wszczęła dochodzenie przeciwko JKM w sprawie..." To nic, że zaledwie po kilku godzinach, czy najdalej dniach, prokurator wzruszał tylko ramionami i stwierdzał, że samo doniesienie do prokuratury, to jakaś totalna bzdura i umarzał postępowanie. To nie ważne. Informacja poszła w świat. Oto JKM ma coś na sumieniu, a jego wypowiedzi są ścigane przez państwo polskie. Nikt tego, rzecz jasna, nie prostuje w mediach, bo to już nie jest żaden news, a do tego nie o to chodzi żeby wybielać, tylko, żeby oczerniać. Im bardziej, tym lepiej. A zatem, mimo wszystko, kryzys wartości, no i przy okazji kryzys wiary w to, że coś natychmiast się zmieni...

Cieszę się, że na Pikniku wolnościowym było tak wielu ludzi młodych i w średnim wieku, bo być może praca u podstaw w przyszłości zaowocuje. To może być prawdziwa recepta na kryzys. Z drugiej strony jednak, kiedy się wie, że ten i ów polityk zaczynał w UPR lub sympatyzował, a teraz wyprawia takie rzeczy... to radość mija. Niestety, nadal koniunkturaliści wygrywają i to w prawdziwej walce, bo "światły" ponoć i dobrze wyedukowany przez GW naród dokonuje "jedynie słusznych" wyborów jak na zawołanie. Ciekawe jak długo jeszcze...?



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

sobota, 22 sierpnia 2009

Taka sobie refleksja...

Dziś rozpoczął się w Wiśniowej Górze pod Łodzią Piknik wolnościowy - czyli weekendowe spotkanie prawicy, a konkretnie UPR. Znakomici goście - prof. Robert Nowak, J.K.Mikke, Stanisław Michalkiewicz, który wygłosił blisko dwugodzinny wykład na temat UE. Potem ognisko i ogólnie sympatycznie. Nie dostrzegłem natomiast niczego, co by wskazywało na możliwość poprawy pozycji UPR w najbliższym czasie. Trochę to smutne, ale mimo znakomitego programu i chęci wielu ludzi do pracy w terenie, jest ciężko...

Jutro, a właściwie dziś, ciąg dalszy i kilka interesujących wykładów. Zdam relację.
Być może po drugim dniu refleksja będzie nieco bardziej optymistyczna...

czwartek, 20 sierpnia 2009

A nie mówiłem...?

Obiecałem coś o euro, ale jeszcze chwilę, bo akurat zbliża się czas podsumowań. CBOS opublikował dane o nastrojach Polaków. Nawiasem mówiąc, choć się nieco poprawiły, nie są najlepsze - połowa badanych (50 proc., spadek o 9 punktów) uważa, że sytuacja w kraju zmierza w złym kierunku, a ponad jedna trzecia (36 proc., wzrost o 10 punktów) jest przeciwnego zdania. Zacytuję jeszcze opinie o kondycji polskiej gospodarki:

"O 6 punktów (do 38 proc.) zmalał odsetek badanych oceniających ją negatywnie, a o 5 pkt. proc. wzrósł (do 19 proc.) odsetek tych, którzy uznają ją za dobrą. 40 proc. uważa, że sytuacja gospodarcza jest przeciętna." (źródło: wp.pl)

Tak więc ogólnie należy się ucieszyć, że ludziska nie lamentują, ale przecież Polak zawsze był optymistą, chociaż lubi pomarudzić. Nie takie kryzysy już tu mieliśmy...

Co do stoczni, to miałem rację. Nie wpłacili, a rząd, ustami swego rzecznika mówi, że czarne jest białe i o żadnej dymisji ministra mowy nie ma, bo to przecież jeden z najlepszych ministrów w historii itd itp... Tak więc jeszcze "przeciągnięto" opinię publiczną do końca miesiąca. Minister wie więcej, a być może coś obiecał inwestorowi, o czym nie wiemy, a dotrzymać nie mógł, więc też i pieniędzy na razie nie ma. Mam wrażenie, że do końca sierpnia również ich nie zobaczymy. Tym nie mniej, jakieś ruchy trwają, bo przecież żabę zjeść trzeba. Być może teraz inny inwestor, który zapłaci np. o 1/4 mniej, ale jednak, okaże się nagłym zbawcą stoczni i rząd wmówi nam, że przecież lepszej oferty nie było, a zawszeć to lepsze niż upadłość.

I tutaj bym już polemizował, bo należałoby już dawno ogłosić upadłość, nie reanimować trupa i sprzedać go na licytacji. Wówczas, być może, nie byłoby w tym miejscu produkcji statków, ale jakiś inny biznes, który już wiele lat temu dałby zatrudnienie, prawdopodobnie mniejszej liczbie osób, ale za to realnie. Bo obecnie jest tak, że płacimy za etos, a liczba dotacji i kwoty zainwestowane w rzekome "ratowanie polskiego przemysłu stoczniowego", grubo przekroczyły wybudowanie takiego przemysłu od nowa w zupełnie innym miejscu, bardzo możliwe, że również polskiego, przynajmniej w części...

Fakt, że stoczniowcy znajdowali w takiej liczbie zatrudnienie wynikał tylko po części z faktycznego zapotrzebowania. W normalnej sytuacji, przedsiębiorca na etacie zatrudniałby niezbędne minimum osób, a duża część fachowców pracowałaby na kontraktach. Wtedy zarabialiby lepiej, a firma płaciłaby niższe podatki, ergo - mogłaby płacić więcej i rozwijać się szybciej. A tak, oni udawali, że płacą, zamówień było co kot napłakał, bo koszty rozdmuchane jak balon, więc konkurencyjność żadna, czyli mówiąc w skrócie - socjalizm.

To taka dygresja, ale już dłużej nie męczę i zobaczymy co też zrobi ten, czy inny inwestor. Kupienie stoczni z "wkładką" w postaci załogi i związków zawodowych, które działają w gruncie rzeczy przeciw pracownikom, raczej jest zajęciem mało przyjemnym. W każdym razie ja bym nie kupił... ale może inwestor policzy to jakoś inaczej?



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Kupią... nie kupią?

Weekend, dni świąteczne, a więc przerwa, w pisaniu również, bo czas jakiś taki leniwy... może przez tę temperaturę... a może po prostu brak tematów? Jak to? W sezonie ogórkowym? - mógłby ktoś zapytać. Faktycznie, sport trochę zdominował ostatnie dni bardziej niż polityka. Nasi ze zmiennym szczęściem, ale ogólnie nieźle. Do tego jeszcze ten fantastyczny rekord Jamajczyka na setkę. Było na co popatrzeć.

A w Polsce wyczekiwanie. Kupią, czy nie kupią stocznię. Toż, to posada ministra się chwieje, a i wadium niczego... 8 melonów euro. Właściwie, to patrząc na to obiektywnie, najlepiej żeby nie kupowali. Można by za jednym zamachem dwie pieczenie upiec - pozbyć się ministra i "przytulić" całkiem niezłą sumkę... Ten Tusk nieźle kombinuje, ale egzotyczny inwestor chyba tak łatwo się nie podda, w końcu to jednak parę złotych, tzn euro, a złotych, to nawet dwie pary. Zobaczymy. Już niewiele godzin zostało. Na moje oko, będą chcieli jeszcze przeciągnąć sprawę o kilka dni i rząd się zgodzi, bo co mu szkodzi (wcale nie czuję, kiedy rymuję)... Kolejnego inwestora w zanadrzu nie ma, więc cierpliwość jest wskazana, a na kryzys się raczej nikogo nie złapie, bo to słaby argument, wszędzie go pełno.

Jutro obiecałem coś o euro, może będzie okazja napisać też coś o transakcji związanej ze stocznią, ewentualnie o jej braku, na co na razie stawiam w ciemno.



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

piątek, 14 sierpnia 2009

Bez szans na obniżkę...

Dziś, a właściwie już wczoraj, dowiedzieliśmy się od pana Dariusza Filara, członka RPP, że nie ma szans na obniżkę stóp procentowych. Inflacja przekroczyła w lipcu 3,5%, a więc nie ma co "szaleć".

Dobrze, że Rada dba o realizację celu inflacyjnego, jak to się określa w finansach. Jest też co najmniej jeden dodatkowy powód, dla którego nie obniża się stóp "bez opamiętania", jak to zrobili Amerykanie, którzy teraz jedzą tę żabę i będą ją trawić jeszcze długo... Powód ten, to realna możliwość sprzedaży papierów dłużnych, w tym obligacji państwowych. Żeby ktoś je kupił, muszą mieć w miarę atrakcyjne oprocentowanie, które jednak nie może być oderwane od rzeczywistości...

Obligacje stały się wprawdzie dość atrakcyjne (oczywiście te z indeksacją, bo przy stałym oprocentowaniu można już na dwuletnich niewiele zyskać lub nawet, jeśli inflacja poszybuje nieco wyżej, nawet ponieść stratę), ale zwrot z inwestycji w akcje jest nieporównanie bardziej atrakcyjny. Na razie. Dopóty dzban wodę nosi, dopóty... itd. Czy ucho się jednak urwie szybciej, czy nieco później, zobaczymy. Na razie wygląda na to, że obligacje 3 i 4-letnie będą lepszym pomysłem niż lokata bankowa. Trzeba znaleźć naprawdę dobrą lokatę, żeby różnica była warta ryzyka. Obecnie lokaty na poziomie 6,1 - 6,4% w skali roku nie stanowią konkurencji dla obligacji, ponieważ 2,5% ponad inflację to dziś - (3,6 + 2,5)=6,1% a przecież inflacja może wzrosnąć... Zatem lokaty musiałyby dawać co najmniej procent nadwyżki, a lepiej 2%, żeby gra była warta świeczki. Oczywiście, gdyby RPP opuściła stopy znacząco, co jak wiemy nie nastąpi, to sytuacja mogłaby się nieco zmienić. Wówczas banki jednak również zareagują szybko.

Jak widać, jak nie kijem go, to... Klient musi się albo nagimnastykować, żeby coś zarobić w tzw. bezpieczny sposób, albo ponieść ryzyko gry giełdowej (bezpośrednio czy przez fundusze). Cóż, nie ma ryzyka, nie ma zabawy, jak mówią niektórzy.
Bywa jednak i tak, że jest ryzyko..., nie ma pieniędzy ;-)



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

środa, 12 sierpnia 2009

Stopa się podnosi....

No i jak to zwykle bywa, jak trzeba komuś coś podnieść, to władza staje na wysokości zadania i podnosi...

Tym razem podniosła średnio o 11,4% uposażenia urzędników, bo przecież inflacja rośnie i nie można tak bidulków na pastwisko losu zostawić, prawda? To nic, że w sektorze prywatnym podwyżki oscylują wokół kwot o połowę niższych. Co tam prywata. TKM się liczy. Dajcie mi władzę, to was usadzę - jak mawiano w latach 60-tych. W tej kwestii niewiele się zmieniło. Ma zastosowanie maksyma: "Władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie" - (John Emerich Acton).

Tak więc stopa życiowa urzędnikom się podniesie. W końcu to jednak 2,5x więcej niż oczekiwana inflacja. O kogo dbać, jak nie o swoich. Ogólnie też stopa się powoli podnosi, jednak istnieje uzasadnione podejrzenie, że podnosi się do kopnięcia...



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

wtorek, 11 sierpnia 2009

Kto zyskuje na mocnej złotówce?

Dziś króciutko, żeby nie zanudzać. Złotówka nam rosła bardzo ładnie w siłę, jak to głosiło niegdyś hasło za komuny: "by ludzie żyli dostatniej", czy "dostali żytniej", w każdym razie jakoś tak... Ma się rozumieć, rosła ostatnio, a nie za komuny. Tym nie mniej dziś nastąpiła przerwa i czegoś osłabła nieco. Jakie to ma znaczenie?

Portal Money.pl wyliczył szybko, że od lutego do dolara nasza waluta umocniła się o 37%, do franka szwajcarskiego o 23%, a do euro o ponad 19%. To oznacza, że np. za pokój w dobrym hotelu na Costa Brava zapłacilibyśmy dziś o 700 zł taniej niż w lutym, przy tej samej cenie w euro (bo oczywiście teraz pokoje są droższe niż ponad 5 miesięcy temu). Dla eksporterów jest to sytuacja niekorzystna, aczkolwiek znacznie gorsze są gwałtowne skoki. Przewidując pewien trend można się częściowo zabezpieczyć, nie tylko instrumentami finansowymi, co tanie wcale nie jest, ale też uwzględniając wzrost w cenie towaru. Nie oznacza to, że producent może sobie nagle podnieść cenę o 20% i uzyska podobny popyt, zwłaszcza w czasie recesji... ale kilka procent można uwzględnić. Poza tym eksporterzy są często również importerami, gdy produkcja wymaga komponentów czy surowców z innej strefy walutowej i wówczas tu się nieco straci, a tam nieco zyska i finalnie wygląda to nie najgorzej. Operowanie marżą również jest wkalkulowane w prowadzenie działalności.

Na mocniejszej złotówce zyskują oczywiście konsumenci, ponieważ często przekłada się to na obniżenie cen różnych dóbr, także w kraju, choć nie jest to normą. Wystarczy popatrzeć na ceny paliw, które przecież powinny były stanieć po załamaniu się cen światowych kilka miesięcy temu, o około 2/3, a przecież tak się nie stało... Teraz paliwa znów zdrożeją, ponieważ zmieniła się cena za baryłkę i skok o 13% będzie się pewnie szybko przekładał na wzrost ceny detalicznej. Na szczęście nie wszędzie jest monopol.

Tak więc nie niepokoiłbym się bardzo o eksporterów, za to uważniej proponuję się przyjrzeć korelacji kursu naszej waluty z giełdą papierów wartościowych. Gwałtowny ruch w dół może oznaczać, że inwestorzy zaczynają się "pakować". Po sprzedaży akcji wymieniają po prostu złotówkę na bardziej odporne (jak na razie) na zmiany kursu waluty.

Analitycy mówią: "Spokojnie, to tylko korekta". Miejmy nadzieję, że się nie mylą. Akcje wzrosły w ciągu ostatnich 5 miesięcy już dość poważnie i dały zarobić często nawet po kilkadziesiąt procent. Musi przyjść moment, w którym rozważni (albo lepiej poinformowani) spekulanci powiedzą STOP. I wtedy znów zobaczymy "magiczną" zmianę wartości złotówki. Mimo wszystko lepiej mieć złotówkę, ale o tym dopiero w poniedziałek.



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Goldman Sachs podnosi... i świńska grypa

Goldman Sachs znów podnosi prognozy... Tym razem chodzi o prognozy PKB dla Azji i Chin. W zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ o korekcie w górę PKB dla Chin już słyszeliśmy w ubiegłym tygodniu.

Jak czytamy w komunikacie, bank skorygował swoje projekcje wzrostu PKB dla Azji z wyłączeniem Japonii, do 5,6 procent z 4,9 procent na ten rok i do 8,6 procent z 7,8 procent na 2010. Dla Chin jest 9,4 i 11,9% (poprzednio było odpowiednio 8,3 i 10,9 procent).

W zasadzie można by przejść obok tej informacji i nie zwrócić na nią uwagi, bo po pierwsze, mamy dość własnych problemów, więc niektórych to, że innym jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, po prostu wk....a, tzn cieszy mniej jakby, nawet z lekką tendencją do irytacji.
Po drugie, nie widać bezpośredniego związku z naszą gospodarką (co oczywiście, nie jest do końca prawdą).
Po trzecie, jaka jest różnica czy Chińczycy będą mieli wzrost dziewięcio czy jedenasto-procentowy? Dla nas generalnie niewielka, ale...

Czemu ta informacja pojawia się wkrótce po pierwszym (dwudniowym) spotkaniu przedstawicieli Departamentu Skarbu USA z odpowiedzialnymi za gospodarkę urzędnikami z Chin? Otóż, moim zdaniem nie jest to przypadek. Goldman Sachs, od dawna jest niezwykle opiniotwórczą instytucją finansową, a nie jedynie zwykłym bankiem inwestycyjnym. Nie tylko zresztą dla Stanów, bo wiemy jak potrafią "zamieszać" również w Europie, a ich bliskie powiązania z rządem USA są powszechnie znane. Tak więc być może dla nas nie ma to wielkiego znaczenia, ale dla Ameryki, największego dłużnika Chin, jest niezwykle istotne w jakiej kondycji będą się znajdowały gospodarki wierzycieli. Im lepsza będzie koniunktura, tym dłużej uda się przeciągać kwestie rozliczeń finansowych pomiędzy tymi państwami, oczywiście, jeśli tej koniunktury nie zapomni się właściwie wykorzystać.

Masowa produkcja dolarów prawdopodobnie spowodowała poważne zaniepokojenie partnerów zza Wielkiego Muru, więc coś należało z tym fantem zrobić. A co można zrobić lepszego, jak za pośrednictwem sprawdzonych, wiarygodnych i dodajmy od razu, wdzięcznych "przyjaciół" (Goldman Sachs bez dotacji mógł podzielić los Lehman Brothers, Merril Lynch i kilku innych dużych banków, które upadły w tym roku), podnieść rating danego kraju. Inwestorzy poczują się bezpieczniej i zaczną nadmuchiwać nowy balon, tym razem będzie to balon koloru żółtego... Schładzanie koniunktury w Azji nie leży w interesie USA. Im więcej dolarów teraz wchłonie rynek azjatycki, tym lepiej. Oczywiście, pod warunkiem, że nadal będzie kupował papiery dłużne Stanów, a żeby eksportować, musi to czynić. De facto, jest to forma subsydiowania własnego eksportu. Recesja w USA jest zagrożeniem dla eksporterów, dlatego w obawie, że dolar będzie śmieciem, Chiny ponownie powiązały kursy tych walut sztywno. Ale wbrew przewidywaniom, inne waluty osłabiły się w stosunku do dolara, a umacniający się juan spowodował spadek eksportu o ponad 20% (dane z kwietnia). System naczyń połączonych musi więc jeszcze jakiś czas działać, to oczywiste, ale rynek wewnętrzny Chin jest na szczęście na tyle duży, że nagłej recesji w "państwie środka" nie należy się spodziewać.

Najbardziej cyniczny jest jednak koniec komentarza: "Goldman podał, że Azja skorzysta również z lepszych perspektyw Stanów Zjednoczonych." To już jednak gruba przesada... Perspektywy mają Stany zaiste "świetlane". Nadmuchują właśnie kolejną bańkę, tyle, że aż tak, jak poprzednio nadmuchać już jej się nie da. Sił w płucach braknie, jako że zdrowie gospodarki już nie to samo...

Teraz coś z zupełnie innej beczki. Zadzwonił do mnie dziś rano doradca inwestycyjny, który co jakiś czas namawia mnie do aktywnej spekulacji. Tym razem zatelefonował z rewelacyjną propozycją zainwestowania w akcje firmy Novartis, która, jak być może niektórzy już słyszeli, jest zamieszana w dostarczenie skażonej szczepionki z wirusem ptasiej grypy. Testowano ja na bezdomnych z Grudziądza, jako szczepionkę na zwykła grypę, płacąc im od 5 do 20 zł za przyjęcie specyfiku. Kilkanaście osób zmarło. Śledztwo toczy się (mam nadzieję, a w każdym razie się toczyło) w sprawie, a nie przeciwko konkretnym osobom. Przesłuchiwano więc lekarzy i personel medyczny szpitala, w którym podano szczepionki. Sprawa chwilowo ucichła, ale jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo o co chodzi... Tym razem nie jest to kilka tysięcy złotych.
W samej tylko Szwecji zamówiono 18 mln szczepionek. Ile zamówi się w Polsce, a ile a Stanach? No, właśnie...

Problem w tym, że pandemię starano się wywołać już w kilku krajach, przy użyciu różnych, przemyślnych technik, jak np. wybuch paczki ze szczepionkami w pociągu Intercity w Szwajcarii (paczkę wieziono z firmy Baxter, producenta szczepionki, w Meksyku do laboratorium szwajcarskiego). Raport opisujący podobne historie, w części ewidentnie noszące znamiona działań kryminalnych, liczy już sobie ponad 1000 stron, a pani Jane Burgermeister z Austrii wytacza właśnie proces firmie Baxter, WHO oraz rządowi USA, w którym zamierza wykazać, że są to działania świadome, które zmierzają do wywołania pandemii. O tym jakie zyski mogłyby odnieść WHO czy rząd USA, może już kiedy indziej, w każdym razie sprawa wygląda na rozwojową, oczywiście, o ile wcześniej pani Jane nie zginie nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, bo gra toczy się o wielką stawkę i nie tylko o pieniądze...

Natomiast, jak sądzą doradcy inwestycyjni, rekomendujący akcje firmy Novartis, mają one natychmiastowy potencjał rozwojowy przekraczający 10% na wejściu. Wiadomo, świńska grypa się pojawia coraz częściej, zatem trzeba jej będzie jakoś zapobiegać, a firmy, które wezmą w tym procederze udział, mają perspektywę wielomilionowych zysków, ergo - ich akcje pójdą w górę, być może nawet na słabszym rynku (nie wiadomo czy we wrześniu będą spektakularne wzrosty). Zatem czysty zysk... No właśnie, czy aby na pewno "czysty"?





więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

sobota, 8 sierpnia 2009

Zamykamy UOKiK?

Zacznę od komunikatu, który ukazał się dziś w portalu DlaHandlu.pl oraz w wiadomościach m.in. Teleexpressu. Cytuję:
"UOKiK ocenił, że użyte przez sieć sklepów Żabka hasło reklamowe "zamykamy żabki" wprowadzało konsumentów w błąd. Spółka musi zapłacić ponad 1,5 mln zł kary.
Jeżeli reklama powoduje mylne wyobrażenie o produkcie, to wprowadza w błąd i jest nieuczciwą praktyką rynkową. Urząd przypomina, że konsument ma zawsze prawo do pełnej i rzetelnej informacji.
Wątpliwości Urzędu wzbudziła kampania reklamowa sieci sklepów Żabka prowadzona od września do końca października 2008 roku. Towarzyszące jej hasło: Informujemy, że decyzją zarządu spółki Żabka Polska 15 września 2008 roku zamykamy żabki sugerowało zamykanie sklepów tej sieci. Komunikaty te nie zawierały informacji, że w rzeczywistości sieć nie kończy działalności, a hasło dotyczy akcji promocyjnej. Kampania została przeprowadzona w prasie, telewizji oraz w sieci sklepów.
O szczegółach konsumenci mogli dowiedzieć się dzwoniąc pod podany numer infolinii. Zdaniem Urzędu, odesłanie do infolinii mogło sugerować, że dzwoniąc uzyskamy dodatkowe informacje na temat likwidacji sklepów, a nie akcji promocyjnej. Dopiero w drugim etapie kampanii przedsiębiorca wyjaśnił, że organizuje loterię promocyjną i że zostały zamknięte nie sklepy, ale sejfy w kształcie żabki. (...)
Prezes Urzędu uznała, że spółka, reklamując w ten sposób akcję promocyjną, a nie zakończenie działalności, wprowadziła konsumentów w błąd i nałożyła na nią karę w wysokości 1 553 317,81 zł. Ponadto przedsiębiorca musi opublikować decyzję Prezesa UOKiK na swoich stronach internetowych oraz jej sentencję w jednym z dzienników ogólnopolskich. Decyzja nie jest prawomocna. Przedsiębiorca może się od niej odwołać do Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Konsument, który został wprowadzony w błąd może dochodzić roszczeń na drodze sądowej, a obowiązkiem przedsiębiorcy jest udowodnić, że udzielił jasnej i rzetelnej informacji. Ponadto sformułowana w ustawie tzw. czarna lista praktyk szczegółowo określa zachowania przedsiębiorców, które mogą w sposób istotny zniekształcać decyzje handlowe słabszych uczestników rynku."

Dość długi fragment, ale postanowiłem go przytoczyć, ponieważ liczba kuriozów zdaje się nakładać i mnożyć... Ta reklama do mnie dotarła. Owszem, byłem przekonany, że zamykają sieć, ale w jaki sposób mogło mi to zaszkodzić? Zaiste, wyroki UOKiK są niezbadane... i chore od początku do końca. Straty mogła i prawdopodobnie poniosła sama sieć, bo kiedy się dowiedziałem, że zamykają, to pomyślałem, że już tylko remanenty końcowe im zostały i nie ma po co tam wchodzić. Wiem, że niektórzy klienci mogli pomyśleć, że skoro zamykają, to będzie wyprzedaż, ale przecież kiedy się wchodzi do sklepu i nie ma hasła "OBNIŻKA CEN", "WYPRZEDAŻ", czy podobnego, a do tego ceny widzimy (chyba, że UOKiK uważa konsumentów za debili, którzy nie potrafią czytać), to jest jasne, że nikt szkody ponieść nie mógł.

Oczywiście, jak się dowali sieci 1,5 mln, a dokładniej 1 553 317,81 zł (skąd taka liczba, a nie np o 35 gr wyższa?), to szkody będą i dla właściciela i dla "przywiązanych" klientów, na których odbiją się lekkie podwyżki. Przy większych pewnie zaczną kupować gdzie indziej, ale czasem jest to akurat najbliższy sklep i dla osób starszych, albo niepełnosprawnych, może mieć to akurat duże znaczenie.

I tak urzędnicy po raz kolejny biorąc sprawy w swoje ręce chcąc zaprowadzić za wszelką cenę socjalizm... Pani Prezes już nie pierwszy raz próbuje brylować w taki spektakularny sposób. Przypomnę tylko liczne kary nakładane na TPSA, które w oczywisty sposób nie pomagały abonentom nijak. Bo cóż z tego, że ówczesny monopolista zapłacił kilka milionów do budżetu? Przecież jeśli naciągnął "klientów", co akurat w przypadku monopoli się zdarza, to pieniądze powinni odzyskać abonenci, prawda? Nic z tego.

UOKiK, ostatnio w osobie Pani Prezes Małgorzaty Krasnodębskiej - Tomkiel, nakłada kary, grozi palcem, publikuje raporty (ostatnio nie publikuje w sieci, bo strona z publikacjami pokazuje wirusa), a wszystko to w interesie nas, klientów, bo bez Pani Prezes, to już nic nie możemy i jest nam bardzo źle. Ale za to z Panią Prezes, to ho, ho! Jak u pani matki prawie. Wreszcie możemy poczuć się bezpiecznie, bo ktoś czuwa, żeby jakiś wredny kapitalista nie podłożył nam przypadkiem oficjalnie świni... A jeśli podłoży, to mu Pani Prezes już tak skórę skroi, że będzie nam odtąd podkładał tu i ówdzie już tylko takie malutkie, maciupeńkie prosiaczki, żeby się nikt doczepić nie mógł i żeby wreszcie był wilk syty i Pani Prezes cała... A klientowi jak zawsze wiatr w oczy itd... No, chyba, że w końcu przeprowadzi się jakąś akcję promocyjną pod nazwą "Zamykamy UOKiK", czego państwu i sobie życzę.



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

piątek, 7 sierpnia 2009

W czyich rękach przyszłość złotego?

Przeczytałem właśnie komentarz M.Knittera, dziennikarza Money.pl. Streścić go można, krótko: z naszą walutą można zrobić wszytko, o czym przekonaliśmy się kilka miesięcy temu i przyszłość złotówki nie leży w naszych rękach...

W zasadzie, należałoby się zgodzić z tą smutną konstatacją, ale mam dobrą wiadomość ;-)
Przyszłość innych walut, włączając w to euro i dolara, również nie leży w naszych rękach... to może też nie najlepsza informacja. Dobrze, więc może tak: przyszłość innych walut także nie leży w rękach ich emitentów.

Przypominam tu ponownie casus próby obrony funta brytyjskiego z początku lat 90-ych ubiegłego wieku. Pan George Soros się zaparł, postawił na swoim i bank centralny nie był w stanie zrobić nic.

Obecnie sytuacja jest podobna, ponieważ tak naprawdę, to kilkanaście rodzin oraz ich przyjaciół może decydować o sytuacji finansowej tego świata. Nie wszyscy rozumieją, że FED, czyli Rezerwa Federalna, uważana za Narodowy Bank USA, nie jest tym samym co NBP w Polsce. To jest kapitał prywatny oligarchów finansowych, pożyczony Stanom Zjednoczonym i jego niezależność nie jest w praktyce zbliżona do niezależności NBP. Tam niezależność banku jest pełna i absolutna. To tak, jakby u nas Rząd pożyczył, dajmy na to, pieniądze np. od Citi Banku i miał tam swoją rezerwę, a odpowiednikiem pana Bernake, byłby prezes Citi, który troszczyłby się oczywiście o te pieniądze, ale bynajmniej nie dlatego, że może jakimś błędem "wywalić" całą gospodarkę państwa. Martwiłby się, ponieważ jego prawdziwymi zwierzchnikami byliby właściciele kapitału Citi Banku...

Tak więc, jeśli kilku, lub lepiej, kilkunastu panów (i pań, ale jednak głównie panów), zbierze się i postanowi, że za kilka dni trzeba obniżyć kurs euro, to obniżą, proszę mi wierzyć... NIE MA takiej waluty, która posiadałaby zabezpieczenie przed tego rodzaju operacjami, za wyjątkiem walut całkowicie lokalnych, bo oczywiście, na nie wpływ z zewnątrz jest dość mocno ograniczony, ale też trudno sobie wyobrazić, że nagle "rodzina" - żeby jakoś nazwać bardziej przyjemnie grupę trzymającą władzę nad kapitałem światowym, nagle decyduje się "wysadzić w powietrze" np. kubańskie peso... Po co? Zresztą oni chętnie przyjęliby w zamian dolary czy euro ;-) prawdopodobnie w każdej ilości.

Tak więc możemy być spokojni, przyglądając się rosnącej ponownie w siłę złotówce. Ona sobie podrośnie, aż do czasu, kiedy spekulanci postanowią zrobić sobie przerwę w "inwestowaniu" na polskiej giełdzie. Wtedy popyt na złotówkę osłabnie tym bardziej, im "inwestorzy" będą się szybciej "zwijać". Ostatnio hasło do odwrotu było dość oczywiste, ponieważ słowo "kryzys" odmieniano przez wszystkie przypadki. A jak kryzys i ponosimy straty, to jest taki zwyczaj w grze giełdowej, że "zamyka się pozycje" (takie ładne określenie) na tych rynkach, które są bardziej "egzotyczne". Może polska giełda już tak nieprzewidywalna i "płytka" jak przed 10-ciu laty nie jest, ale nadal jeszcze jej trochę do Londyńskiej brakuje...

Osobiście nie spodziewam się w najbliższym czasie aż tak spektakularnych ruchów złotówki, ale kto wie. Panowie z Goldman Sachs dostali od rządu Ameryki już tyle środków, a przy tym tylko w ostatnim kwartale zarobili ponad 1,5 mld "zielonych", więc zawsze mogą wpaść na jakiś "oryginalny" pomysł...

W każdym razie cieszmy się, że złoty jest póki co nieco mocniejszy i że jeszcze nie mamy euro... To może temat drażliwy, więc zostawiam go na inną okazję.





więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

środa, 5 sierpnia 2009

Miłe złego początki... i inne przysłowia

Patrzę z niepokojem, jak znów, z małymi przerwami wzrastają ceny akcji. Niby dziś NYSE wygenerowała ponoć sygnał sprzedaży, ale prawdopodobnie po korekcie znów się zacznie "wspinaczka". Ludziska wyposzczone. Zewsząd słychać tylko: "kryzys, w kryzysie, o kryzysie, z kryzysem, na kryzys" itd... No, to znaleźli sobie miejsce gdzie powiało optymizmem. Te powiewy skądś już są nam znane, prawda?

Nie da się na dłuższą metę "pompować" biznesu poprzez giełdę. Inaczej mówiąc, pomnażanie pieniędzy w taki sposób jest bezproduktywne dla państwa. No, może konkretni państwo, dajmy na to Państwo Kowalscy, którzy akurat mieli nieco wolnej gotówki i postanowili ją "zainwestować", będą zadowoleni, bardziej lub mniej przejściowo. Tzn będą tym bardziej zadowoleni, im później, ale nie nazbyt późno, uda im się wyskoczyć z pociągu widmo pod nazwą "kolejna bańka giełdowa". Dla inwestorów instytucjonalnych, zwłaszcza tych z poważnym, spekulacyjnym kapitałem zagranicznym, jest to sposób na pomnażanie aktywów, przy czym często nie są to ich własne środki, ale ich klientów i jak się nawet coś "omsknie", to się wyłgają, nieco odrabiając na innych rynkach finansowych. Natomiast dla wspomnianego Kowalskiego, jeśli nie bardzo wie o co chodzi, jest to sytuacja porównywalna z całowaniem lwa w d... - Ryzyko duże, przyjemność żadna... No, chyba, że ktoś gustuje w takich zabawach, tzn kocha hazard.

A ryzyko, moim zdaniem, jest coraz większe. Jeśli na rynku nie widać ewidentnych oznak ożywienia, to przy kurczącej się gospodarce, giełda nie pomoże. Zasadniczo, rynki finansowe powinny być barometrem kondycji ekonomicznej państw. Stało się jednak tak, że po oderwaniu emisji pieniądza od parytetu jakiegokolwiek surowca, giełdy postrzegane są już od lat, jako jeden z podstawowych sposobów pomnażania pieniędzy. Efekt takich działań w USA już poznaliśmy. Peter Schiff, ekonomista amerykański, przewidział co się stanie i głośno o tym mówił już w 2005 i 2006 roku, ale wówczas wszyscy pukali się w czoło i nikt nie traktował go w mediach poważnie. Teraz Ci, co myśleli, że można gospodarkę "napędzać" giełdą, liżą rany, licząc straty. Wielu odebrało sobie życie. Cóż, mega-pesymistów nie brakuje... Ale realia są takie, że kolejnej bańki może nie przetrzymać wielu Kowalskich. Ci, którzy ponieśli straty w tzw "realu", bo im podrożał pieniądz przy imporcie, czy skurczył się rynek, albo efektownie, lecz nie efektywnie "popłynęli" na opcjach walutowych, mogą próbować odbijać straty. Jak mówi stare przysłowie "Ojciec bił syna nie za to, że przegrał, tylko za to, że chciał się odegrać"... Dzisiejsi "inwestorzy" giełdowi wolą raczej powtarzać jak mantrę inne, np.: "Nic dwa razy się nie zdarza", albo "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Przecież już gdzieniegdzie media odtrąbiły koniec kryzysu.

Zyski mogą być nawet całkiem spore, bo odreagowanie po dużych i długotrwałych spadkach zwykle jest dość intensywne. Ci, którzy nie będą pazerni, już swoje zarobili, więc mogą, jak to mówi się w żargonie finansowym "skrócić pozycję" i nie ryzykować wszystkiego. Gorzej z tymi, którzy się wahali dłużej i powoli zbierają się do wejścia na rynek. Być może potencjał wzrostowy jeszcze istnieje. Wzrost wartości złotego pokazuje, że popyt inwestorów spekulacyjnych jest dość duży, ale jeśli bańka za oceanem pęknie, to i u nas nie będzie czego zbierać.

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że media manipulują nie do końca świadomymi tego, co się dzieje ludźmi, sugerując że, jak mawiał Adam Małysz, "idzie ku lepszemu".

Patrząc na ruchy pozorowane naszego rządu, który pakiet antykryzysowy co i rusz tak poprawia, że mniejsi przedsiębiorcy mają coraz trudniej, być może tym, co mają jeszcze nieco gotówki, należałoby doradzać wyłącznie grę na giełdzie, albo jakiś inny hazard, skoro w uczciwy sposób zarobić nie sposób... Oto dalsze, wprowadzone tym razem przez wiceministra finansów, "ulepszenia" ustawy pomocowej, likwidujące bony towarowe i wprowadzające zmiany do ustawy o podatku dochodowym, eliminują z rynku kolejne izby gospodarcze, zrzeszenia kupieckie i małe firmy, wspierając handel wielkopowierzchniowy. Czyli normalnie. Jak rząd mówi, że udzieli jakiejś pomocy, to zwykle będzie to "koło w czoło".

Reasumując dzisiejsze refleksje - jeśli ktoś myśli, że przy kurczącej się gospodarce należy stawiać na spekulacje giełdowe, a dopiero zaczyna się w to "bawić", to warto przypomnieć mu tytułowe przysłowie "Miłe złego początki..." żeby potem nie tłumaczył się rodzinie, że "Na pochyłe drzewo..." itd...



więcej o kryzysie na naszej stronie: nakryzys.com,
a jeśli ktoś chce koniecznie wziąć jakiś kredyt, to zapraszam do porównania ofert w naszym "miasteczku" Bankowo

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Kryzys nie ekonomiczny...

Po przerwie, nieco wymuszonej zdrowotnie, chciałem zabrać głos w sprawie związanej z innym kryzysem... Leżąc przed telewizorem z racji samopoczucia, które bym określił jako stan pomiędzy anginą, a świńską grypą, patrzyłem na transmisję z obchodów 65 rocznicy powstania warszawskiego i naszła mnie pewna refleksja.

Z jednej strony ludzie pamiętają o tych, którzy bez wahania oddali życie, w nierównej walce, co nawet jest pewnym eufemizmem, bo np. kilkanaście sztuk broni na dziesięciokrotnie więcej osób w oddziale (a tak było bardzo często), przy uzbrojeniu Niemców "po zęby", nie mówiąc o wyszkoleniu, to przecież przepaść. Z drugiej strony opinie, że nie należy świętować klęski, że to błąd, że bzdura itd... To zasmucające, bo świadczy o kryzysie patriotyzmu, kryzysie wartości, których nie da się przeliczyć na pieniądze. Ktoś może powiedzieć, że nie jest źle, bo przybyło dużo młodych ludzi i to w wielu miejscach Warszawy, gdzie odbywały się uroczystości. Jednak jakiś niedosyt pozostaje. Myślę, że uczynienie dnia 1 sierpnia świętem narodowym nie spowoduje jakiegoś wzrostu patriotyzmu. Raczej wzrost liczby wypadków, w kolejny przedłużony weekend... Choć może nieco przesadzam, to mimo wszystko sądzę, że dalece większy pożytek płynie z takich inicjatyw jak muzeum, kameralne uroczystości w licznych miejscach, emisja dobrego dokumentu czy fabuły w telewizji, niż dzień wolny, który za 20 lat, kiedy nie będzie już żywych świadków tamtych zdarzeń, stanie się po prostu okazją do wypoczynku, a świętować będą nieliczni, częściej z obowiązku niż potrzeby.

Mnożenie świąt państwowych ponad miarę sprawia, że następuje ich dewaluacja. Może to prowokacyjne stwierdzenie, ale proszę przeprowadzić ankietę i zadać młodym ludziom pytanie co dla nich oznaczają daty: 13.IV, 1-2-3 V, 9.V, 1.VIII, 15.VIII, 31.VIII, 1.IX, 27.IX, 11.XI - kiedy to obchodzimy ważniejsze święta państwowe. Oczywiście, nie każde jest dniem wolnym od pracy, może na całe szczęście. W USA jest zasadniczo jeden taki dzień, 4.VII i jeśli zapytać nawet mało rozgarniętego Amerykanina o co chodzi, to prawdopodobnie będzie (mniej więcej) zorientowany.

Nie deprecjonuję ważności wymienionych dat, ale tak na prawdę, to ilość nie przechodzi w jakość, jeśli chodzi o wiedzę oraz to, co z tej wiedzy ma wynikać. Mam wrażenie, że w Polsce poczucie patriotyzmu buduje się przede wszystkim w rodzinach, a nie udziałem w licznych "oficjałkach". Szkoła ma pewne znaczenie, nawiasem mówiąc mogłaby mieć większe, ale zwykle bywa tak, że w święto idzie się do kina na film mniej lub bardziej luźno powiązany z daną rocznicą. Oczywiście, część młodzieży traktuje taki dzień, jako prezent i nie integruje się z klasą, a jeżeli już, to tylko z jej częścią w jakimś zupełnie innym miejscu...

Kiedy się spojrzy na ostatnie badania (raport CBOS z 11.2008r), to okazuje się, że już z definicją słowa "patriotyzm" są problemy. Dla 3% jest to samoświadomość, właściwie to samo, co tożsamość narodowa, dla podobnej grupy "patriotyzm" to troska o kraj, myślenie o ojczyźnie w kategoriach zobowiązania. Prawie 1/4 uważa, że jest to praca dla dobra kraju. Dla 23%, to miłość do ojczyzny, traktowanie jej jako najwyższej wartości. Dla 15%, to poczucie więzi z krajem, przywiązanie do ojczyzny. Blisko 13% badanych jest zdania, że chodzi o działania pożyteczne dla Polski, a 5%, że poświęcenie się dla państwa, podporządkowanie prywatnych interesów dobru kraju. Co ósmy Polak (13%) podkreślał aspekt walki za ojczyznę, możliwość oddania życia w obronie kraju. Podobna grupa uważa, że chodzi o zachowanie pewnej ciągłości, tradycji, pamięć o historii kraju, celebracja świąt państwowych, a tylko dla 2% ankietowanych "patriotyzm", to znajomość kultury swojego kraju, dbanie o nią, szczególnie o język. Tyle samo respondentów uważa, że istotą patriotyzmu jest wychowanie, przekazywanie wartości, w tym także narodowych. Mówiono też o wychowaniu w szerszym kontekście, jako wychowania obywateli, społeczeństwa. Co ciekawe, dla 5% są to pewne elementy takie jak: bycie dobrym obywatelem (1%), uczciwość i przestrzeganie prawa (3%), służba wojskowa (0,2%), płacenie podatków (0,2%).
Zwracam szczególną uwagę na ten ostatni element. Jak widać jego "waga" dla poczucia patriotyzmu jest w praktyce bez znaczenia. Czyż nie jest zastanawiające, że ludzie chętniej oddadzą życie za kraj (13%), niż będą płacić podatki? Właściwie jest to w pewien sposób oczywiste, ponieważ przeciętny obywatel czuje, że podatki są ze strony państwa działaniem opresyjnym i niesprawiedliwym, za to walka w obronie kraju, to zupełnie co innego. Walka jest zaszczytnym obowiązkiem, płacenie podatków smutną koniecznością... I nic nie pomoże tłumaczenie, że część z nich idzie na wojsko, które w razie czego będzie oddawać życie w naszym imieniu, czasem akurat nie za Polskę, tylko Irak lub Afganistan, ale to nie ważne. Podatki są złe i koniec.

Wracając do mojej głównej tezy, wydaje się ona znajdować potwierdzenie w badaniach, jako że celebracja świąt państwowych jest, z punktu widzenia rozumienia patriotyzmu, istotna tylko dla 13% badanych. Oczywiście, można spojrzeć na to inaczej i stwierdzić, że to ponad 1/8 Polaków. Myślę, że ważniejsze niż mnożenie świąt są działania edukacyjne, a te w domu, w szkole czy w mediach można i należy prowadzić częściej niż kilka razy w roku. W przeciwnym razie będzie tak jak w opowiadanym pod koniec lat 70-tych dowcipie: "Jasiu, co wiesz o powstaniu listopadowym? -Tak dokładnie, to nie wiem, pani profesor, ale szykują się, szykują..."








hot24 Exes - dobry katalog Edwin.pl