piątek, 31 lipca 2009

Pogorszenie nastrojów?

Mała przerwa, ale wracamy do tematów, które żywotnie powinny nas interesować. Jak podał Pentor, wyniki kwartalnego badania BOG (Barometr Bezpieczeństwa w Obrocie Gospodarczym), nie napawają optymizmem. Wskaźnik obniżył się już po raz trzeci z rzędu. Rok temu wynosił 21 pkt, a obecnie 1,44, o 37% mniej niż w marcu...
To nie przypadek. Przedsiębiorcy, przede wszystkim indywidualni, skarżą się na dalsze obniżenie płynności finansowej swoich partnerów. Już około 35% badanych deklaruje, że niemal połowa należności nie trafia do nich terminowo (rok temu było to 23%). Dwie trzecie respondentów redukuje koszty funkcjonowania firmy, prawie 15% zmniejsza też zatrudnienie.

Trudności w egzekwowaniu czynszu zgłaszają spółdzielnie mieszkaniowe. Ponad 40% najemców płaci z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Co ciekawe, badania Indeksu Nastrojów Konsumenckich GfK - z czerwca 2009 raczej wskazują na poprawę postrzegania najbliższej perspektywy przez Polaków. Od trzech miesięcy przybywa po kilka punktów na skali. Wprawdzie wskaźnik skłonności do oszczędzania nieco wzrósł, ale poprawiają się zwłaszcza te, związane z perspektywami rynku pracy i sytuacji gospodarczej kraju. Wskaźniki są nieznacznie lepsze niż średnie dla krajów UE.

I jak to wytłumaczyć? Może badacze GFK nie trafili wśród respondentów na żadnego przedsiębiorcę, albo wylosowali akurat tych zadowolonych...



więcej o kryzysie na stronach portalu nakryzys.com

wtorek, 28 lipca 2009

Obwąchiwanie hipermarketów...

Były minister ochrony środowiska - Stanisław Żelichowski, zaczął się przyglądać hipermarketom, a nawet je obwąchiwać. Przecież ważne, by sprawdzić czasem, czy jakiś swąd się nie unosi, albo, co gorsza, smród... No i znalazł. Okazało się, że w "cywilizowanej" Ewropie markety zysk pokazują kilkunastokrotnie większy niż w Polsce. U nich 10-17%, a u nas tylko 1%. Zatem, albo kryzys u nas większy, albo...?

No, właśnie... kryzysu przecież Ci tam dostatek, a to w Polsce miało być lepiej - jak pokazują statystyki. Tak więc nasz rodzimy specjalista od ekologii, który, co jak co, ale węch ma na łonie przyrody wyćwiczony, wywnioskował, że żadnej teorii względności ("jeden twierdzi, że śmierdzi, a drugi przeciwnie, że pachnie przedziwnie") tutaj być nie może i sieci handlowe mówiąc kolokwialnie "walą nas w rogi". Oczywiście, jak zwykle, na pogrożeniu palcem się skończy, bo przecież ktoś te firmy tutaj zaprosił i chętnie słuchał opowieści, ile to miejsc pracy stworzą, oraz jak będzie pięknie, kiedy w centrach i na obrzeżach miast staną te "gustowne" blaszaki... A że 3000 sklepów spożywczych i 2000 odzieżowych się właśnie zamyka, to co tam... Jakieś koszty kryzysu być przecież muszą. A jak muszą, to będą.

W tej sytuacji PSL, złotymi ustami swego szefa klubu, proponuje poszukać pewniejszych rozwiązań na kryzys. Można znaleźć np. oszczędności w administracji publicznej, znaczy się "odchudzić". Może by też przy okazji odchamić? (To już moja propozycja). No, tak, można powiedzieć, że hasło "zmniejszyć administrację" będzie bardzo skuteczne i parafrazując śp. Jana Kaczmarka z kabaretu "Elita" dośpiewać "Jak się ją takim hasłem przyciśnie, to się zmniejszy i nie piśnie..."

Kolejny pomysł pana Stanisława, to ograniczyć koszty samochodów służbowych. No, pięknie! I jak ekologicznie? Urzędnicy jadą do pracy tramwajem, a jak kogoś stać, to nawet taksówką, może mniej korzystnie dla środowiska, ale się chociaż nie spóźni, więc mniej nerwów u petentów, a przypominam, że służba zdrowia nadal ma limity i do neurologa dostać się trudno. Oj, trudno... A jak trudno, to nie zawsze darmo...

Innym sposobem na zmniejszenie deficytu budżetowego ma być zwiększenie ściągalności podatków. Oczywiście, zawistnicy zakrzykną: "Słusznie! Łupić resztę przedsiębiorców, co się jeszcze ostała! Niech przejdą na zasiłki, tak jak my!"

No i jest sensacja! Pan Premier Jarosław Kalinowski ujawnił, że rok temu zaproponował na spotkaniu koalicyjnym, z udziałem premiera Donalda Tuska, wprowadzenie podatku liniowego z podwyższoną kwotą wolną od opodatkowania. Jak wspomina - "Reakcja moich rozmówców była taka, że jest to nie do rozpatrywania". Tłumaczył, że denerwuje go, gdy politycy Platformy mówią, że nie mogli wprowadzić podatku liniowego, bo sprzeciwiało się temu PSL.

Proszę, "liberałowie pełną gębą" wyłażą z każdej dziury, a rzeczywistość skrzeczy... Teraz to już przyjdzie sobie liną od tego podatku szyję owinąć i skoczyć z mostu chyba, no o ile, oczywiście, pan minister Rostowski nie zaskoczy nas jakimś oryginalnym rozwiązaniem.

A może by tak, zaproponuję nieśmiało, zamiast tych ograniczeń i "oszczędności" zrobić coś z KRUS-em, hm? A wtedy okaże się, że ci urzędnicy, co teraz mamy im ograniczyć służbowe dojazdy do pracy, będą mogli dostać, no może nie po Mybach-u od razu, ale choć po Mercedesie, plus coś na paliwo... a i tak pieniędzy w budżecie zostanie, że ho, ho!









więcej o kryzysie na stronach portalu nakryzys.com

niedziela, 26 lipca 2009

Jak się robi wodę z mózgu...

Pisałem o myśleniu magicznym, przy okazji artykułu "Co się składa na kryzys?" (NCz nr1000), ale to nie dotyczy, jak się okazuje jedynie prognoz związanych z długością trwania zapaści ekonomicznej. Czytam właśnie książkę poświęconą problematyce kryzysowej pt. "Krytyka polityczna". Właściwie jest to zbiór propozycji różnych autorów, zwykle lewicowej, a dokładniej lewicowo-salonowej proweniencji. Czegóż tam nie ma? A jakie pomieszanie pojęć i jakiż bezprecedensowy atak na rzekomo neoliberalnych winowajców kryzysu sic! Zdaniem większości autorów, wśród których występują tak znane nazwiska, jak Sławomir Sierakowski czy Jacek Żakowski, żeby się nie pochylać nad całą listą, obecny kryzys, to realizacja doktryny liberałów. To ONI spowodowali zapaść na rynkach finansowych, zakładając, że gospodarka wyprowadzi się z kryzysu sama, to ONI nakręcili spiralę złych kredytów, nadmuchali balon giełdowy i osłabili dolara. To, tak w dużym skrócie... bo podobnych bzdur jest tam znacznie więcej, niestety...

I tu właśnie pojawia się myślenie magiczne po raz pierwszy. Autorzy nie dostrzegają, że w USA od dłużego czasu zapanował niemal socjalizm. Chcieliby wmówić, tylko nie wiadomo komu bardziej, czytelnikom, czy może sobie, bo przecież nie można traktować wszystkich swoich czytelników jak kompletnych idiotów, że oto nadchodzi nowa era, gdzie "realizm ekonomiczny" (słowa p. J.Żakowskiego) będzie wreszcie lekarstwem na zły czas, który spowodowali liberałowie. To jest właśnie znakomity przykład myślenia oderwanego od faktów. A fakty są takie, że to niekontrolowana podaż taniego pieniądza pozwoliła na nadmuchanie rynku derywatów i nieruchomości do niebotycznych rozmiarów. Keynes się kłania, proszę panów... Nie liberalizm. Odejście od Bretton Woods i niekontrolowany dodruk papierków - czy to może też teoria ekonomii liberalnej? Odkrycie przez Miltona Friedmana prawidłowości związanej z podażą pieniądza i jego propozycja ograniczania kosztów państwa musi być przez lewaków postrzegana jako zamach na podstawowe prawa jednostki. Potrafię to zrozumieć, ale żeby przypisywać tej teorii związek z kryzysem, podczas gdy państwa w gospodarkach świata nigdy nie było tak wiele, jak obecnie, to już bezczelność, a nie głupota nawet.

Kolejny aspekt magicznego myślenia, to wspomniany wyżej "realizm". Pan Jacek Żakowski pisze, że firmy państwowe działają często lepiej od prywatnych, które wymuszają na państwie olbrzymie subwencje. Podaje przykład samochodów francuskich Renault, Peugout-Citroen oraz z drugiej strony koncern Chryslera. Mógłby podać GM, bo to jeszcze ciekawszy przypadek. I to jest właśnie myślenie życzeniowe, bo od 1999 roku głównym partnerem i kooperantem Renault, a także właścicielem 15% jego akcji jest Nissan Co Ltd (Renault kupiło 35% akcji Nissana). Dzięki takiemu aliansowi, firmy produkując część modeli opartych o te same podzespoły, poprawiły konkurencyjność na rynku, a i tak rząd francuski w lutym br przyznał swoim koncernom samochodowym 6 mld nisko oprocentowanej pożyczki (gwarantowanej przez państwo - czytaj: można jej ewentualnie nie zwrócić). Jakoś nikt się nie przejął zarzutami, że to protekcjonizm i że konkurencja dla innych marek europejskich... Argument, że w USA dofinansowano (zresztą o wiele bardziej) Chryslera oraz GM, jest kompletnie chybiony, ponieważ TO właśnie nie ma NIC wspólnego z liberalizmem. Ochrona molocha, pod naciskiem lobbystów, wspieranym przez terrorystów ze związków zawodowych, to najgorsze z możliwych rozwiązań. Tyle, że są to pomysły socjalistyczne, a nie liberalne. I takich "liberalnych rozwiąń" zatosowano więcej. Wszędzie z podobnym skutkiem.
Kolejny absurd - były szef FED. Trudno zrozumieć czemu nagle przyznanie się do "winy" przez Alana Greenspana traktuje się jako dowód porażki liberałów? Przecież to ewidentny przykład pogwałcenia praw ekonomicznych i zdroworozsądkowych. Tylko magicznemu myśleniu lub presji, (bo trudno posądzać Greenspana o brak elementarnej wiedzy), można przypisać działania, które wzmocniły siłę kryzysu, bo przecież przyczyny były znacznie głębsze, a ich początek to oderwanie pieniądza od jakiegokolwiek parytetu surowcowego. Być może nigdy się nie dowiemy jakim naciskom podlegał Greenspan, ale trzeba też pamiętać, że FED nie jest bankiem centralnym USA i relacje pomiędzy Kongresem, Prezydentem i Rezerwą Federalną są dość skomplikowane. Opowieści, że brak interwencjonizmu państwowego prowadzi do kryzysu, albo że więcej własności prywatnej jest złem, można między bajki włożyć. Prawdą jest, że molochy, takie jak GM, mają problem, który polega na właściwym nadzorze właściciela. Rozdrobnienie akcji i korupcja w zarządach oraz finansowe rozpasanie managementu, to są minusy nieopanowanego rozrostu firm, gdzie zaczynają działać prawa Parkinsona, podobnie jak w firmach państwowych. I to jest moment, w którym wypada się z panem Jackiem Żakowskim zgodzić, tyle, że to nadal nie ma nic wspólnego z liberalizmem. Lew Trocki twierdził, że należy dać władzę menedżerom, a oni już zniszczą kapitalizm. To, co widzimy w przypadku molochów, które należą do setek tysięcy ludzi, dysponującymi akcjami, a więc w praktyce, podobnie jak w gospodarce socjalistycznej, nikt nie czuje się ich właścicielem, jest karykaturą kapitalizmu. Zarządza całością grupa kolesiów zblatowanych z rządem, skąd dostaje zamówienia i w razie czego, również dotacje i to ma być przykład na klęskę doktryny liberalnej? Potęgę Ameryki zbudowały małe firmy. Może pan Jacek już o tym zapomniał i serwuje nam nieświeżego kotleta, licząc, że kogoś można jeszcze na taki bełkot nabrać. Pewnie ktoś naiwny uwierzy...


Pogląd jakoby działania neoliberalne doprowadziły do zapaści, jest zwykłym "przyprawianiem gęby" prawdziwym liberałom. Być może panów z "Krytyki politycznej" tak bardzo ucieszyłaby porażka doktryny liberalnej, że nawet z największego lewaka zrobią na siłę "neoliberała". Wiadomo, przy takiej prasie "hulaj dusza, piekła nie ma" i można by znów zaciągać kredyty, podnosić podatki i rozdawać kolesiom fajne synekury... ten wariant "pragmatyzmu" pod postacią lewicy z ludzką twarzą już przerabialiśmy.

Nie, panowie! To się już nie zdarzy. Ludzi można ogłupić, ale wszystkiego im się wmówić, na szczęście, nie da...





więcej o kryzysie na stronach portalu nakryzys.com

sobota, 25 lipca 2009

Nie będzie podwyżki?

Dziś, z ust samego Premiera RP, usłyszeliśmy, że w 2010 podwyżki podatków nie będzie. Ręce powinny składać się same do oklasków, bo przecież to rewelacja, po wcześniejszych wypowiedziach pana ministra finansów, który mówił, że nieby nie chce, ale nie wiadomo. Takie trochę: nie chcem, ale muszem... a jak by co, to nie moja wina. No, ale skoro premier mówi... Przyzwyczailiśmy się, że jak rząd mówi, że podatki podniesie, to podnosi, a jak że będą niższe, to mówi...

Tym razem mają zostać takie same. Aż tu nagle występuje w TVN24 sam doradca i były minister pan Witold Modzelewski i twierdzi, że jak zapowiedziano zniesienie ulg, to wprowadzono kolejnych 30, a do tego, że wpływy do budżetu z tytułu opodatkowania firm, po korekcie, będą niższe o 30% sic!

No, to ja pytam, jak rząd to cudownie zrobi, że nie podniesie i że zadba i w ogóle...?

czwartek, 23 lipca 2009

A co na to Amerykanie?

Pisałem ostatnio o Amero, jako o możliwym remedium na kryzys. No, może "remedium", to za dużo powiedziane, bo przecież przyczy są głębsze i sam fakt wymiany pieniądza nie uzdrowi nagle gospodarki. Myślę, że wiele lat upłynie, zanim Ameryka wróci do swej dawnej świetności. Do niedawna stawiana za wzór, jako kraj wolności gospodarczej, obrońca demokracji, gwarant pokoju itd, itp... Przecież dla wielu to się nadal nie zmieniło. USA jawi się im jako kraj o wiele lepszy, z systemem politycznym i podatkowym, o wiele bardziej sprawiedliwym, niż w Europie, nie mówiąc już o Afryce.

Nasuwa się pytanie, a jak jest naprawdę? Kolejne, to: Co o tym myślą sami Amerykanie, a ściślej, obywatele Stanów Zjednoczonych? Sięgnąłem do źródeł, a więc aktualnych badań i sondaży.

Na pytanie : "Jak sądzisz, kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna kraju i czy potrzeba więcej czasu niż rok prezydentury Obamy, aby wyniki poprawy były zauważalne?" w sondażuAP-GfK Poll prowadzonym przez GfK Roper Public Affairs & Media w dniach 16-20.07.2009, aż 83% badanych stwierdziło, że potrwa to dłużej niż rok. W styczniu odsetek takich odpowiedzi wyniósł o 11% mniej.
Na pytanie: "Czy poprawiła się twoja sytuacja finansowa odkąd Obama został prezydentem?" w ostatnim sondażu ABC News/Washington Post Poll (15-18.07.2009), 27% ankietowanych stwierdziło, że niezbyt, a 64%, że ich sytuacja nie uległa zmianie. Co ciekawe, "aż" 8% badanych uznało, że jest wyraźnie lepiej.

W przypadku pytania o odczucia związane z kierunkiem polityki wewnętrznej na najbliższe lata, 78% respondentów odpowiedziało, że są zaniepokojeni, w tym 36% bardzo. O sytuację swojej rodziny w nadchodzących latach martwi się 64% badanych, a 12% nie odczuwa zaniepokojenia.

W badaniu Ipsos/McClatchy Poll prowadzonym przez Ipsos Public Affairs w połowie lipca, 39% respondentów uważało, że najgorsze jeszcze przed nimi, 49%, że gospodarka USA weszła w okres stabilizacji. Tu widać poprawę nastrojów, ponieważ jeszcze w lutym tego roku, 54% badanych było zdania, że najgorszy okres dopiero nadejdzie. Wydaje się więc, że propaganda działa nadal lepiej niż gospodarka ;-)

Bieżące badania CNN i CBS News Poll pokazują, że 90% Amerykanów nie ma wątpliwości, że kraj wszedł w fazę recesji(rok temu 75%), ale 38% wierzy w zakończenie recesji jeszcze w tym roku, 26% uważa, że potrwa ona dwa lata, a 24%, że dłużej. Podobne wyniki uzyskano w grudniu ubiegłego roku.

Warto przypomnieć, że na pytanie "Czy uważasz, że gospodarka zmierza we właściwym kierunku?" w ankiecie Allstate/National Journal Heartland Monitor National Survey, w kwietniu tego roku, 55% badanych odpowiedziało, że w złym. Największe obawy respondentów budziły kwestie możliwej utraty pracy oraz opieki zdrowotnej (po 17% odpowiedzi). To jest w czasie kryzysu zrozumiałe, bo choroba, to zawsze dodatkowe koszty, a ewentualne cięcia budżetowe, mogą dotknąć też służbę zdrowia...

Pewna sprzeczność w badaniach Ipsos i stacji telewizyjnych jest moim zdaniem pozorna. Ludzie przyzwyczajają się do kryzysu, który w USA trwa już blisko 2 lata, dlatego nie musi dziwić, że aż 49% badanych uważa, że już będzie tylko lepiej. Nie odczuwają pogorszenia sytuacji, ani poprawy. Tak, jak wspomniałem, mają też znaczenie wypowiedzi ekonomistów, którzy, na wyrost, albo celowo, używają określenia "kryzys finansowy został już opanowany". Ludziska, które z giełdą wspólnego wiele nie mają, mogą tylko wierzyć, bo przecież politycy i analitycy, to mądrzy ludzie... Jeśli ktoś jeszcze nie utracił pracy, ma zwykle nieco inny punkt widzenia. Nie kwestionuję metodologii badań, ale przeważnie dobiera się grupy ankietowanych pod kątem (wiek, płeć, zawód, zamieszkanie etc), a wyniki mogą różnić się nawet bardzo, jeśli wśród badanych znajdzie się większa lub mniejsza liczba bezrobotnych. Tutaj wiemy tylko, że badano średnio 900 - 1200 osób. Myślę, że interesujące byłoby przeprowadzenie ankiety dla poszczególnych grup etnicznych oraz wśród tych, którzy pracę stracili w ciągu ostatnich dwóch lat, tylko poprawność polityczna prawdopodobnie na takie badania nie pozwoli...

Generalnie, Amerykanie wydają się być nad wyraz cierpliwi. Jakoś, nie jestem przekonany, że należy ich za to podziwiać, ale dla administracji prezydenta i ekonomistów, to sytuacja wymarzona. Zobaczymy jak długo potrwa cisza i na ile wystarczy wiary w skuteczność polityki nowego prezydenta...

niedziela, 19 lipca 2009

O Amero - ciąg dalszy...

Tak więc kontynuując wczorajsze rozważania... Start bez obciążeń nie byłby, choćby z politycznego punktu widzenia, możliwy, bo chcąc ratować resztki wiarygodności, musiałyby Stany Zjednoczone przejąć przynajmniej część dawnych zobowiązań finansowych, ale to już pozwoliłoby na znaczne oszczędności...

Czy taki wariant jest możliwy? Musiałoby być spełnione co najmniej trzy warunki:
1) zmiana zapisów konstytucji, które pozwoliłyby na wprowadzenie nowej waluty do obrotu, chociaż to akurat nie jest takie pewne.
Art 1 par. 8 konstytucji określa, że Kongres ma prawo m.in. - bić monety, określać ich wartość oraz wartość walut zagranicznych, ustalać jednostki miar i wag; Co może oznaczać również, że będzie to zupełnie inna waluta niż dolar. Wprawdzie na rynku wewnętrzym funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych kilka lokalnych walut np. Dolar Liberty, Dolar Phoenix czy Ithaca Hours, ale wprowadzenie nowego pieniądza, zamiast obowiązującej w kraju waluty, to chyba jednak sprawa poważniejsza.
Gdyby okazało się, że zmiana konstytucji jednak jest wymagana, to wówczas potrzebne by było 2/3 głosów obu izb parlamentu, a potem 3/4 stanów musiałoby te zmiany zaakceptować w określonym czasie, zazwyczaj w ciągu 2 lat. Przy takiej interpretacji Amero mogłoby się pojawić najwcześniej w 2012 roku.
2) nowa waluta powinna zapewnić płynność obrotu.
W 2008 roku w obrocie znajdowała się kwota blisko 900 mld dolarów, przy czym jest to tylko fragment większej całości, bo przecież tylko środki przeznaczone przez rząd i bank centralny w USA na walkę z kryzysem przekraczały 14-krotnie tę kwotę. Wg The CIA Fact Book łączna ilość dolarów na świecie przekroczyła 55 blionów, z czego ok. 35 bilionów to instrumenty finansowe. Trudno byłoby wprowadzić do obiegu zbliżoną ilość nowej waluty, chociaż euro było już "przymierzane" do roli realnego konkurenta dolara...
3) musiałyby ją zaakceptować te kraje, z którymi USA prowadzi największą wymianę towarową tzn. Chiny, Kanada, Meksyk, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania i niektóre kraje arabskie (ropa). Wprawdzie kwestia waluty jest suwerenną sprawą kraju emitenta, ale w tym przypadku można sobie wyobrazić sytuację, w której kilku partnerów odmówiłoby przyjmowania nowej waluty i byłby poważny kłopot...

Wydaje się, że wprowadzenie Amero lub jakiejś innej waluty zamiast dolara, jest możliwe, ale prawdopodobnie inicjatywa będzie należała nie do USA, ale raczej do jego wierzycieli i innych państw. Widząc jak dłużnik celowo osłabia własną walutę, mogą uznać to, zupełnie słusznie, za akt wrogiego działania i bronić się przyjmując np. euro, jako walutę podstawową w rozliczeniach handlowych. To spowodowałoby oczywiście dalszą deprecjację dolara, izolując w pewien sposób, niesolidnego partera, dla którego w tym momencie import stałby się koszmarnie drogi. Trzeba pamiętać, że deficyt handlowy USA już obecnie jest bardzo wysoki. To oczywiście rozwiązanie nieco samobójcze dla wierzycieli, bo w ich interesie leżałaby wcześniejsza wymiana dolarów na inne waluty. Dla głównych eksporterów, mogłaby to być jednak forma nacisku, aby renegocjować umowy i aby długi zostały przez USA spłacone, może właśnie w złocie, bo w euro raczej nie...

Wg ubiegłorocznego raportu Petera Schiffa z Euro Pacific Capital, który można znaleźć tutaj: http://financialsense.com/fsu/editorials/schiff/2008/0627b.html rezerwy obcych walut w USA były na poziomie 75 mld, a więc niższe niż w Polsce (77 mld), trudno przypuszczać, aby się nagle zwiększyły. Jak pokazuje historia, na końcu każdego dużego kryzysu jest zwykle jakaś wojna. Trudno sobie jednak dziś wyobrazić, że wierzyciele zaatakowaliby Stany Zjednoczone, tak więc realną groźbą jest jedynie dalsze pogorszenie wewnętrznego stanu państwa i znacząca zmiana jego roli politycznej na świecie.

Na ostatnim szczycie państw grupy G8 – (w skład grupy wchodzą: Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy, Japonia, Kanada, Stany Zjednoczone i Rosja) Minister Finansów Kanady Jim Flaherty stwierdził, że opinia o poszukiwaniu waluty, która miałaby zastąpić dolara jest złym pomysłem i należy stabilizować gospodarkę światową w oparciu o dotychczasową walutę. Nie wiadomo czy to tylko zasłona dymna, czy rzeczywiście rząd Kanady pokłada nadzieję w tym, że sytuacja dolara ulegnie poprawie.

Wypchnięcie waluty amerykańskiej ze światowych rynków mogłoby mieć o tyle pozytywny skutek dla samej Ameryki, że zamiast importować, mogłaby zacząć produkować, a więc powrócić do tego, co tworzyło potęgę USA. Powrót do parytetu złota, odłączenie się od zewnętrznego "strażnika" jakim jest FED, mogłoby prowadzić do kompletnego uzdrowienia finansów. Pewnie też okazałoby się, że wprowadzenie nowej waluty, przy jednoczesnym obniżeniu podatków oraz kosztów państwa (rezygnacja z obsługi zadłużenia zagranicznego pozwoliłaby zredukować koszty co najmniej o te kilkanaście bilionów), znów wyprowadziłoby federację "na prostą", o ile oczywiście nie doszłoby wcześniej do kolejnej secesji...

sobota, 18 lipca 2009

Czy już czas na Amero?

Wczoraj niestety nie dałem rady... Dziś przez chwilę chciałem podywagować na temat Amero.
Sprawa była dość głośna, zwłaszcza w 2007 roku, gdy ukazały się artykuły, także w polskiej prasie, opisujące koncepcję wprowadzenia wspólnej waluty w krajach Ameryki Północnej - USA, Kanada, Meksyk. Pomysłodawcą nowej waluty był meksykański ekonomista, Francisco Gil-Diaz już w 1999 roku, kiedy pojawiło się euro. Mimo braku oficjalnego stanowiska państw, które prowadziły rozmowy na ten temat, mówi się, że w ukryciu przed opinią publiczną, miały miejsce liczne spotkania na najwyższym szczeblu. Kwestia cały czas pozostaje otwarta, choć sprawa wprowadzenia nowej waluty trzymana jest w ścisłej tajemnicy.

Jaka jest prawda, być może przekonamy się wkrótce, jako że w 2007 roku przyjęto ponoć, jako termin wprowadzenia nowej waluty, rok 2010. Oczywiście, choćby z przyczyn proceduralnych, data ta raczej byłaby trudna do utrzymania, a już na pewno nie dałoby się dłużej zachować jej w tajemnicy. Przecież tego rodzaju operacji nie powinno się przeprowadzać z dnia na dzień, choć wymiany pieniądza w różnych krajach pokazały, że to jest możliwe...

Sformułowania "wymiana pieniądza" użyłem nie przypadkowo. Gdyby przyjąć dzisiejsze, hipotetyczne, ale możliwe motywy wprowadzenia Amero, mogłoby to wyglądać właśnie w ten sposób. Kilka lat wstecz Amero miało stać się walutą państw strefy NAFTA, trochę na wzór ECU, aby ułatwić obrót handlowy wewnątrz wspólnoty. Obecnie, kiedy Stany Zjednoczone stanęły w obliczu kryzysu, którego skala przerosła oczekiwania większości ekonomistów, możliwość "ucieczki" w inny pieniądz jawi się jako jeden z wariantów planu ratunkowego dla gospodarki USA. Spekulacje, czy Amero mogłoby zastąpić dolara nie są wbrew pozorom całkowicie oderwane od rzeczywistości. Stan finansów państwa i rosnące zadłużenie, które sprawiało, że już co najmniej 3 lata temu wierzyciele USA mogli poczuć narastający i uzasadniony ze wszech miar niepokój, był przecież prezydentowi doskonale znany. Wprawdzie, kiedy się patrzy na posunięcia kolejnych przywódców USA, można odnieść wrażenie, że ktoś ich celowo wprowadzał w błąd, bo niemal każdy, licząc od 1975 roku, powiększał zadłużenie budżetu, często w sposób bardzo spektakularny, np. Ronald Regan już w czwartym roku prezydentury przekroczył o 300% dług, z jakim przejął gospodarkę. Zadłużenie w 1980 roku, ostatnim w kadencji J.Cartera, wynosiło 85 bilionów dolarów, zaś w 1984 - już 252 biliony. Oczywiście, ma to swoje uzasadnienie - powrót zimnej wojny, zwiększone wydatki na zbrojenia itd... W kolejnych latach bywało przejściowo nieco lepiej. Co ciekawe, zwykle za kadencji prezydentów z partii Demokratów, choć powinno być odwrotnie, ale to temat poboczny.

Wracając do głównego wątku, jeśli prezydent George W. Bush miał świadomość, że polityka zwiększonych kosztów państwa, w jego przekonaniu uzasadniona okolicznościami (walka z terroryzmem na kilku frontach i chybione pomysły na gospodarkę, połączone z "wielką pomyłką" Alana Greenspana) jest mimo wszystko słuszna, to mógł spróbować się zaasekurować. Wierzyciele, głównie Chiny i Japonia, ale też szereg innych państw, może w końcu powiedzieć "stop" i poprosić o wykupienie ich wierzytelności. W zasadzie, można by zrobić wówczas to, co się w Stanach robi już od wielu lat, czyli po prostu wydrukować więcej "zielonych papierków". Tyle, że to mogłoby doprowadzić do uzasadnionego gniewu wierzycieli, którzy nie zechcą dłużej być żyrantami bankruta. Wystarczy, że kraje OPEC przyjmą kurs "na euro" i kłopoty USA mogą zacząć narastać w postępie geometrycznym. Dewaluacja dolara np. o 50%, co jeszcze mogłoby nie wystarczyć, postawiłaby kraj oraz jego obywateli w pozycji, którą znamy już z Argentyny, tylko że USA są federacją i państwem, w którym w zasadzie nie ma czegoś takiego jak narodowość amerykańska i należy o tym pamiętać. Pojęcie "tożsamości narodowej" nie wygląda w USA identycznie, jak w Niemczech, Polsce, czy nawet we Francji, gdzie problem imigrantów z dawnych kolonii i ich asymilacja, jak mieliśmy się okazję już wielokrotnie przekonać, nie przebiega w sposób płynny i łagodny... Tak więc "operacja" wymiany pieniądza miałaby prawdopodobnie o wiele bardziej brzemienny w skutki przebieg niż w Argentynie, a już jej wpływ na gospodarkę światową nawet trudno sobie wyobrazić.

Kiedy obecnie tysiące obywateli supermocarstwa mieszkają pod namiotami i przypominają się czasy, gdy śmialiśmy się z prowokacji Jerzego Urbana, który chciał wysyłać nowojorczykom śpiwory. Wg organizacji Food Bank of New York City aż ponad 1/3-ej mieszkańców miasta w ubiegłym roku brakowało pieniędzy na jedzenie, a to już nie jest wcale śmieszne. Wyobraźmy sobie, że liczba 3 mln mieszkańców metropolii wzrosłaby nagle dwukrotnie i tak stałoby się w wielu miastach Ameryki...

Amero, jako waluta zamienna, mogłaby pozwolić uniknąć częściowo zapaści, bo choć wprowadzenie jej miałoby na celu właśnie "oddłużenie" państwa, to jednocześnie realizowałoby postulaty połączenia Ameryki jaki kontynentu w jeden polityczno-ekonomiczny organizm, oraz umożliwiało nowe otwarcie. Start bez obciążeń... ale o tym już jutro. ;-)

środa, 15 lipca 2009

Skuteczna sprzedaż

Dziś przeczytałem informację, że sprzedaliśmy nasze obligacje za ponad 2 mld dolarów. To oczywiśćie jeszcze o wiele za mało, ale lepszy rydz... Okazuje się, że inwestorzy, zwłaszcza amerykańscy, mają zaufanie do naszej gospodarki. W zasadzie trudno im się dziwić. Jeśli się przyjrzą swojej... ;-)

Do tematu długości trwania kryzysu jeszcze powrócę za kilka dni, może na początku sierpnia, ale myślę, że warto coś napisać o oszczędaniu. W końcu sposoby na kryzys, które stały się ostatnio ważną częścią życia przeciętnego Polaka warto omawiać. Ciekaw jestem jak sobie niektórzy radzą z nowymi formami zakupów. Otóż, okazuje się, że kupowanie w sieci nie dotyczy już tylko artykułów technicznych, książek, gadżetów itp. Coraz silniej wchodzą w rynek apteki i sklepy sprzedające paramedykamenty, suplementy diety i różnego rodzaju odżywki, które funkcjonowały od dawna, ale w Polsce nie na taką skalę.

Co ciekawe, możemy też kupić artykuły spożywcze nie wychodząc z domu. To może nie jest jeszcze najtańsza forma zaopatrzenia, ale w miarę wzrostu konkurencji, kto wie? Ważne, że jeśli czowiek zachoruje, a ma dostęp do sieci, to nie będzie siedział głodny, nawet jeśli rodzina i znajomi są akurat na urlopie. Tak więc oferta usług się poszerza, a Internet przestają lekceważyć nawet poważne sieci handlowe, których zarządy wcześniej nie myślały o tej formie sprzedaży. Skoro wydaliśmy na zakupy online w ubiegłym roku ponad 4,5 mld złotych, to znaczy, że coś w tę sieć udało się złapać...

W ramach walki z kryzysem możemy szukać tańszych ofert. Niektóre można znaleźć na stronie www.nakryzys.com Dziś, na zakończenie, bo już nieco późno, polecam oszczędności w transporcie tradycyjnym, jako że okres wakacyjny podróżowaniu sprzyja. To dziś tyle, a jutro walczymy dalej ;-)

poniedziałek, 13 lipca 2009

Jaki kryzys?

Dziś pani redaktor M.Olejnik przycisnęła, żeby nie powiedzieć "przydepnęła" naszego ukochanego Ministra Finansów. Był twardy... Oj, wił się, trochę kluczył, ale sprowokować się nie dał, więc rozmowa, można powiedzieć, upłynęła w miłej i kulturalnej atmosferze.

Niestety, to już koniec dobrych wiadomości. Perspektywa podniesienia podatków, na razie odsuwana w czasie, staje się jak najbardziej realna. Rząd, chcąc wykonać, jak twierdzą niektórzy, "skok na bank" i to w dodatku na bank centralny, obnaża faktyczny stan finansów w kraju. Idąc tropem czarnego humoru, obserwowanego na forach finansowych, można by powiedzieć, że w sumie Rząd celuje słusznie, ponieważ to może być jedyny bank, który jeszcze ma jakieś pieniądze ;-)

A tak całkiem serio, to obiecałem wczoraj, że będzie nieco o kryzysie i jego perspektywach. W takim razie proszę bardzo.:

1) Uważam, że kryzys potrwa znacznie dłużej niż sądzą optymiści. Co to znaczy ? - Wg mnie, to znaczy dłużej niż przeciętny kryzys, który, historycznie rzecz biorąc, występuje mniej więcej co dekadę i trwa 2 do 3 lat. Obecny, moim zdaniem, potrwa prawdopodobnie 5-6 lat, chociaż jego charakter będzie się zmieniał, do czego jeszcze wrócę niebawem.
2) Co wskazuje na taki przebieg kryzysu? Oczywiście, specjaliści mogą uznać to za wróżenie z fusów, bo nikt nie da sobie obciąć końcówki, że kryzys skończy się na pewno np. 15.05. 2014 roku... Chyba też bym nie zaryzykował ;-) Tym nie mniej, obecnie wygląda to gorzej niż zwykle, ponieważ:

  • znaleźliśmy się w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji kryzysu globalnego. Od kryzysu wolne są i to też nie całkiem, kraje, które posiadają duży rynek wewnętrzny, jak np. Chiny, które zresztą notują przyrost PKB już od ponad ćwierćwiecza i to przyrost nie mały, bo średnio ok 10%. Za to w większości państw europejskich wygląda to bardzo źle, a średni spadek PKB przewidywany w tym roku to -4,5%, ale raczej z tendencją do dalszego obniżenia (w styczniu prognozowano -1,8%). W krajach Azji średni spadek PKB -4,7%.
  • rośnie wszędzie deficyt budżetowy - w Polsce przekroczy w tym roku dwukrotnie normę okresloną w traktacie z Maastricht (3%), a w 2010 ma być już 7,3%. To są założenia, które uwzględniają, że Rząd skądś zdobędzie pieniądze na częściowe sfinansowanie deficytu. Jak pokazał dzisiejszy wywiad z ministrem Rostowskim, wygląda to źle, bo bank centralny stawia opór (moim zdaniem słusznie preferując ostrzejsze kryteria)
  • Szacowana liczba miejsc pracy w UE zmniejszy się o końca 2010 roku o ok. 8,5 mln, czyli tylko o milion mniej niż liczba miejsc utworzonych w latach 2006-2008.
  • Według prognozy Banku Światowego z końca czerwca, gospodarka na świecie skurczy się w tym roku o blisko 3%.
Tak wygląda w skrócie otoczenie, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, bo tam deficyt budżetowy wyniesie prawie 13% PKB, a zadłużenie zbliża się w szybkim tempie do 100% PKB (rośnie o 3,9 mld dolarów dziennie).
Oczywiście, nikomu nie zależy, żeby ogłosić bankructwo USA, które faktycznie właśnie następuje, bo to spowodowałoby nieobliczlne konsekwencje finansowe dla świata. Jednak może się zdarzyć, że ktoś powie w końcu: "Sprawdzam", a może to zrobić kilka państw całkiem skutecznie. Np. Chiny są największym wierzycielem USA i moga go zasypać papierami dłużnymi, które kupili... tylko po co im te tracące z każdą chwilą wartość dolary. Piszę "tracące wartość" celowo, bo cały czas są dodrukowywane, a pokrycie stanowi jedynie wiara, że ich wrócą kiedyś do swej świetności, choć nic już nie uzasadnia takiego scenariusza. Na razie kurs nie spada, ale to tylko kwestia czasu.... Mamy nadzieję, że w ciagu tych 2-3 lat nic takiego się jednak nie wydarzy, chociaż gdyby dolara dało się zastąpić mocną walutą, o dużej płynności (Euro jest też brane pod uwagę), to kto wie...?

To oczywiście scenariusz, w którym świat w kryzysie pozostałby znaczniedłużej. Do tego, jak zauważają historycy, na końcu każdego większego kryzysu jest jakaś wojna, ale zostawmy aż takie czarnowidztwo.
Wróćmy do Polski. Co może zrobić Rząd aby uchronić kraj przed recesją i wzrostem bezrobocia? Moim zdaniem, na razie niewiele. To wymaga poważnych, kilkuletnich zmian. Takich jak choćby:
  • reforma ZUS
  • likwidacja KRUS
  • likwidacja licznych agencji i agend rządowych, które przejadają pieniądze duplikując funkcje ministerstw
  • reforma służby zdrowia
  • obniżenie podatków pośrednich i bezpośrednich
żeby wymienić tylko te najpotrzebniejsze... A tego nie da się zrobić. Po części z przyczyn politycznych (np. nie zlikwiduje się KRUS dokąd PSL jest koalicjantem), po części z przyczyn ekonomicznych (nie obniży się podatków, kiedy kasa jest pusta). Zmiana systemu musi mieć okres przejściowy (tzw. vacatio legis - minimum 3 miesiące do wejścia w życie ustawy), ale ustawy budżetowe mają specjalne terminy, a do tego wcześniej musi być konsensus polityczny, bo niektóre posunięcia wymagają zmian kilku do kilkudziesięciu ustaw, a czasem konstytucji... Wpływy przy obniżeniu podatków zwykle wzrastają znacznie, ale dopiero w drugim i kolejnych latach, a wcześniej mogą się nieco obniżyć. Na to jednak Rząd pozwolić sobie już nie może.

Zatem pat, który pozwoli jedynie na bieżące, doraźne krekty i łatanie dziur. Tyle, że to łatanie będzie wyglądało podobnie do stanu naszych dróg po zimie, kiedy liczba pułapek ominiętych równa jest w przybliżeniu ilości tych, w które i tak wpadniemy...

niedziela, 12 lipca 2009

Co z tym kryzysem?

Wszyscy mówią o kryzysie. Lepiej, gorzej... zwykle gorzej, ale mówią. Niektórzy nawet cakiem serio uważają, że właśnie dlatego jest kryzys. Trochę tak, jak z giełdą. Jak zaczynają mówić, że akcje spadną, to spadają... Taka samosprawdzająca się prognoza. Stąd pomysł, żeby przestać o nim mówić, bo jak się go zamilczy, to on sobie pójdzie. Porównując do celebrytów, można przyjąć, że jak się o kimś przestaje wspominać, to on medialnie znika. Dlatego też zawsze czynią starania, żeby mówili. Nie ważne źle, czy dobrze, ale żeby cokolwiek mówili. A już najlepiej, jak jest skandal. O! To jest to, o co chodzi. Nic tak wspaniale nie działa na wzrost popularności jak jakaś afera. Czasem jeszcze lepiej działa śmierć celebryty, ale to już jest hardcore. Nie każdy pragnie aż tak intensywnej chwili popularności ;-)

No, więc co z tym kryzysem? Hm... kiedy zacząłem się nim zajmować na serio, to znaczy więcej czytać, zwłaszcza prognozy, ale też szukać pomysłów, sprawdzać jak ludzie sobie radzą, jak firmy sobie radzą (wiele już przestało sobie radzić), to okazało się, że mimo wszystko jest bardzo różnie.

Mamy już spore tradycje, jako naród, w zwalczaniu różnych przeciwności. Niektórzy mówią wprost - skoro przezyliśmy wojnę, komunę, to i kryzys nam nie straszny. Spotykam mnóstwo optymistów, którzy uważają, że jeszcze kilka miesięcy i będzie po kryzysie. Są też pesymiści, czasem ze swoją bezradnością i czarnymi myślami. Więc jak będzie? Spróbowałem odpowiedzieć na to pytanie. Więcej jest tutaj: Jak długo potrwa kryzys? Kto ma chwilkę czasu, to zapraszam.

Mam na ten temat własne zdanie, które po części znalazło odbicie w linkowanym tekście, ale w dużym skrócie napiszę o tym jutro... ;-)

Kryzysowicz